Odkrycie restauracji w Busan, która być może wcale nie była restauracją

Odkrycie restauracji w Busan, która być może wcale nie była restauracją
Odkrycie restauracji w Busan, która być może wcale nie była restauracją

Wideo: Odkrycie restauracji w Busan, która być może wcale nie była restauracją

Wideo: Odkrycie restauracji w Busan, która być może wcale nie była restauracją
Wideo: Ciumkaj loczki: stare KUCHENNE REWOLUCJE 6 2024, Kwiecień
Anonim
Bibimbap w Korei
Bibimbap w Korei

Znalazłem się na szarym, zaniedbanym rogu ulicy. Nie byłem zgubiony, ale jednocześnie nie czułem się tak, jakbym był we właściwym miejscu.

Kilka dni wcześniej kolega polecił to miejsce. Nie miał nazwy, a przynajmniej nie wiedział. Ledwo znałem nazwisko mojego kolegi. Był ukradkowy, cichy, trochę dziwny.

Może nie powinienem był posłuchać jego rady. Tak myślałem, spacerując tam iz powrotem po cichej, pozbawionej uroku ulicy. Nie było samochodów, rowerów, pieszych. Chodnik był popękany, nierówny, brakowało kwadratów. Na drodze był zapadlisko, porzucone włócznie z prętów zbrojeniowych, luźny żwir. Pobliskie działki zostały opuszczone, z wyjątkiem martwych winorośli, budynków bez okien, wysokich na człowieka chwastów i gruzu. Czarne jutowe worki pokrywały w oddali pola czosnku. Niebo robiło się czarne - lada chwila może padać.

To nie była dzielnica biznesowa ani mieszkalna. Nie był to do końca przemysłowy, choć było kilka magazynów. Byłem całkiem pewien, że moje współrzędne nie mogą znaleźć się w przewodniku. Może nawet nie z GPS. Transformatory, wieże elektryczne i linie energetyczne majaczyły nad głową.

Były dwa budynki, identyczne bloki betonu. Jeden był zabezpieczony kłódką i łańcuchami przecinającymi frontowe drzwijak bandoliery. Drugi miał tanie czarne przyciemniane szyby, a na górze były dwie srebrne kalkomanie - sylwetki nagich kobiet, takie jak te, które widzisz na chlapaczach 18-kołowych. Klub ze striptizem? Burdel? Nie było śladu. Nie żeby to miało znaczenie. Byłem w Korei od dwóch miesięcy, ale nie potrafiłem mówić po koreańsku ani przeczytać ani jednej litery Hangul.

Mieszkałem w Songtan, ucząc literatury angielskiej w amerykańskich bazach wojskowych. Z jakiegoś powodu dostałem ośmiogodzinną lekcję w sobotę w Pusan, 200 mil dalej. Aby się tam dostać, musiałem wsiąść do autobusu o 4:30 rano z Songtan do Seulu, a następnie polecieć do Pusan. Gdyby wszystko poszło dobrze, miałabym trzy minuty do stracenia.

Kiedy przyjechałem kilka godzin wcześniej, w klasie nie było uczniów. Czekałem 20 minut. Oficer oświaty bazy przeszedł obok mnie i zobaczył mnie. - Och, tak. Kiedy wysłałem ci e-maila w zeszłym tygodniu? Podałem ci złe daty. Cała aranżacja nie mogła być mniej wydajna, mniej racjonalna, bardziej zawiła i marnotrawna, ale takie jest życie w środowisku akademickim.

Dodatkową stroną jest to, że miałem więcej czasu na wyśledzenie restauracji. Dwukrotnie sprawdziłem prawie nieczytelną mapę, którą mój kolega nabazgrał na barowej serwetce. Nagie kalkomanie czy nie, znalazłem się we właściwym miejscu – według osobliwego współpracownika z kartografią. To musiało być to miejsce. Ale też to po prostu nie mogło być to miejsce.

Podszedłem do budynku, odetchnąłem głęboko i otworzyłem drzwi.

Wewnątrz na drewnianym stołku siedziała kobieta ubrana w pomarańczowy dres. Miała 80 lat, może starsza. Ukłoniłem się lekko. – Annyeong-haseyo. Cześć. Jedno z czterech koreańskich zwrotów, które znałem. „Dlaczego na zewnątrz są nagie zdjęcia?” nie był jednym z nich.

„Każdy”. Kobieta roześmiała się, tupiąc stopą o podłogę. Nie miałem pojęcia, co było tak zabawne. Wstała, podeszła do mnie w kapciach z Myszką Miki, złapała mnie za ramię i zaprowadziła do stołu. Wyglądał bardzo podobnie do stołu w moim mieszkaniu. W rzeczywistości całe miejsce wyglądało wyjątkowo jak prywatny dom.

O nie. Byłem w czyimś domu. To nie była restauracja. Zrobiłem wiele głupich rzeczy w swoim życiu, ale to zdecydowanie był w pierwszej piątce, kiedy odszedłem. Odwróciłem się do drzwi, ale kobieta chwyciła mnie za ramiona i popchnęła na krzesło. Miała niesamowitą siłę, jak 70-latka.

Kobieta weszła do… kuchni? A może to jej sypialnia? Niezależnie od tego wyszła w fartuchu. Stała przede mną z rękami na biodrach. Pora zamówić lunch, ale menu nie było.

"Eee…"

Zmarszczyła brwi, zmrużyła oczy, spojrzała na mnie.

"Ja…"

Wydawała gardłowy, niewerbalny dźwięk.

„Kimczi?” powiedziałem.

Spojrzała na mnie, jakbym była słaba umysłowo. To była Korea. Wszystko przyszło z kimchi.

"Pszczoła-bim-bop?"

„Ne, ne”. Tak tak. Kobieta skinęła głową, uśmiechając się, ponieważ udało mi się nazwać jedzenie. Jedyne jedzenie, o jakim mogłem pomyśleć w tej chwili, być może dlatego, że brzmiało jak rodzaj jazzu.

Czy to wystarczyło? Czy powinienem zamówić więcej? "I… wieprzowina? Wieprzowina."

„Wieprzowina?” Ona byłazdezorientowany.

„Pokój”. powiedziałem.

„Ach, Pok. Ne, ne.” Klepnęła mnie w plecy i znów się roześmiała. Czy ona się ze mnie nabijała?

Pok tak Koreańczycy mówili o wieprzowinie. Źle wymawiając to słowo, najwyraźniej wypowiadałem je poprawnie.

Kiedy kobieta wtoczyła się do tylnego pokoju, maluch zachwiał się, ssąc kciuk. Podeszła do mnie i pociągnęła za mój sweter.

„Anyeong-haseyo”, powiedziałem.

Zaczęła ssać drugi kciuk, przyglądając mi się z niepokojem.

Gburowata kobieta w średnim wieku w dżinsach i workowatym swetrze podbiegła i odstawiła czajnik i malutką filiżankę. Sięgnąłem po klamkę. Ach! Poważne oparzenie.

„Gorąco”. Uśmiechnęła się teraz, zajmując miejsce starszej kobiety na drewnianym stołku. Po kilku minutach owinęłam serwetkę wokół uchwytu czajniczka i nalałam sobie parującą filiżankę. Za gorąco do picia. Maluch wciąż się gapił.

Z tyłu dobiegł krzyk. Kobieta w średnim wieku wyskoczyła i po chwili wróciła z małymi talerzykami z przystawkami. Marynowana kapusta z ostrą pastą paprykową. Dongchimi, biała solanka z warzywami. Faszerowane ogórki. Marynowane wodorosty. Niektóre dania były „kimchi”, inne nie. Wtedy nie znałem różnicy. Gotowany szpinak z czosnkiem i sosem sojowym. Duszone grzybki. Pajeon: pyszne cienkie naleśniki nakrapiane szalotką. Gamjajeon, czyli smażony ziemniak z marchewką, cebulą, papryczkami chili i sosem sojowo-octowym. To z pewnością najlepszy ziemniak, jakiego kiedykolwiek próbowałem.

Próbowałem się utrzymaćod wilka po całej pasty, bo zostały jeszcze dwa dania, a koreańskie porcje są obfite. Hojny plus. Tyle wiedziałem. Problemem było pragnienie, a gotowanie herbaty nie było odpowiedzią. Chciałem wody, ale nie znałem odpowiedniego słowa.

„Uh, przepraszam”. Zaakcentowałem to moim najcieplejszym i prawdopodobnie najgłupszym uśmiechem.

Kobieta w średnim wieku nie odwzajemniła ciepła. "Ugh?"

"Czy mógłbym… maekju? Juseyo."

Kapnęła głową, krzycząc przez ramię.

Piwo? Proszę. Gramatyka była błędna lub nie istniała, ale moje szczupłe słownictwo było wystarczające. Ledwo.

Nastoletnia dziewczyna wyłoniła się z czegoś, co było może kuchnią – ale prawdopodobnie sypialnią? – wpatrując się w swój telefon. Być może była starsza, miała około 20 lat. Miała na sobie Uggs, bluzę z Kaczorem Donaldem i dżinsowe szorty.

Kobieta w średnim wieku wydawała się kłócić z nastolatką. Czy było za wcześnie na piwo? 11:15. Może. Czy ich obraziłem?

Dziewczyna nie odwróciła wzroku od swojego telefonu, ale wskazała czubkiem głowy w moim kierunku.

„Maekju juseyo?” Zapytałem ponownie.

Ukłoniła się prawie niezauważalnie i wyszła za drzwi.

Pięć minut później wróciła z plastikową torbą i trzema 25-uncjowymi butelkami OB, mojego ulubionego koreańskiego piwa. Prosty, orzeźwiający, czysty. Typowe, doskonałe azjatyckie piwo – nic skomplikowanego czy grejpfrutowego. Nie mogłem jednak wypić 75 uncji. Miałem klasę, której nie mogłem uczyć. Potrzebowałabym drzemki, a nie było gdzie się zdrzemnąć.

Otworzyłem pierwszypiwo, podczas gdy maluch bawił się moimi sznurowadłami. Była urocza, ale jej nieustępliwe spojrzenie było niepokojące. Kilka minut później stara kobieta i dziewczyna przynieśli mi lunch.

„Kamsahamnida!” Podziękowałem im. Odpowiedzieli koreańskim zwrotem, którego nie znałem. Było to albo „Proszę bardzo”, albo „Pospiesz się i wyjdź z naszej kuchni”.

Wieprzowina była panierowanym kotletem, słodkim i wytrawnym, z brązowym sosem. Prawie identyczny z japońskim tonkatsu. Bibimbap to inna sprawa. Pyszny i nietuzinkowy, podany w drewnianej misce o średnicy kołpaka.

Klasyczne koreańskie danie, bibimbap, jest tradycyjnie spożywane w noc poprzedzającą Nowy Rok Księżycowy, czas odnowy. Nazwa dosłownie oznacza „ryż i wiele innych rzeczy”. Danie jest przygotowywane poprzez zebranie wszystkich resztek, zmieszanie ich z ryżem i, voila, obfity posiłek.

Bibimbap wyglądał, jakby wpatrywał się we mnie - na wierzchu siedziały dwa wystawione do góry jajka. W tej pojedynczej misce było wiele małych posiłków. Kilka elementów, takich jak marynowane wodorosty, to wyraźnie banchan, który został przerobiony, czyli klasyczny bibimbap. Był też ryż, drobno siekana wołowina, kiełki fasoli, julienowana marchewka, sos sojowy, ocet, olej sezamowy, tofu, kapusta, gochujang (pasta z czerwonej papryki), grzyby shitake, sezam, brązowy cukier i akry świeżego czosnku. Ryż leżał na dnie miski. Wołowina, warzywa i wszystko inne leżało w swoim własnym, schludnym kącie. Przed jedzeniem wszystko miksujesz sam – coś w rodzaju opowieści o przygodzie.

PodczasPrzeszukiwałem obszerne jaskinie mojej miski, stara kobieta przeciągnęła stołek przez pokój i usiadła za mną. Na początku było to dla mnie niepokojące, ale po pewnym czasie dziwnie uspokajające i czułe. Z każdym calem bibimbap, przez który się przeciskałem, z każdym łykiem piwa, kobieta uśmiechała się, śmiała i klepała mnie po plecach. Jej prawnuczka, jeśli nią była, poklepała mnie po kolanie i wrzasnęła. Przedzierałam się przez posiłek, jakbym nie jadła od wielu dni, wściekle pracując pałeczkami z największą umiejętnością, na jaką mogłam się zdobyć.

Nie dokończyłam posiłku, ale w pewnym momencie po prostu przestałam jeść. Kobieta w średnim wieku wróciła, przemawiając ostro do starej kobiety. Wskazywały na mnie, mruczały, robiły gesty, których nie potrafiłam zinterpretować. Ukłoniłem się i kamsahamnida zrobiłem atletycznie, wyjaśniając po angielsku, jak wspaniałe było jedzenie.

Nie dali mi czeku, więc położyłem na stole 20 000 wygranych, czyli około 16 dolarów. Stara kobieta podeszła, wzięła kilka dużych banknotów i ukłoniła się. "Dziękuję. Bardzo."

Czy to była restauracja? Nigdy się nie dowiem. Kobieta nie powiedziała „Przyjdź ponownie” ani nie wręczyła mi miętówki po obiedzie, więc zgaduję, że nie. Wiem tylko, że moja własna rodzina była daleko i przez krótki czas te kobiety sprawiały, że czułam się, jakbym była częścią ich.

Zalecana: